Są dwie większe przeszkody przy zabawie dronami. Pierwszą jest nauka sterowania podniebnym stateczkiem, a druga: zdobycie uprawnień do jego kontroli. Obie są do przejścia, ale nie zawsze użytkownik ma na tyle wielkie potrzeby, by szkolić się i płacić pieniądze, by móc popstrykać z góry efektowne ujęcia. Przy selfie to już w ogóle – po co mam opanowywać dodatkowe umiejętności, jeśli wykorzystam tylko kilka procent jego zdolności? Z takiej założenia coraz częściej wychodzą producenci nowych quadcopterów. Niech drony będą autonomiczne i zadbają o swój lot same. Łączenie ich z podniebną fotografią jest coraz częstsze i wcale się temu nie dziwię. Dawałem już na blogu przykłady modeli Zano, czy Nixie.

Teraz coś podobnego, ale o znacznie bardziej zaawansowanych możliwościach. Drony podążające za swoim „panem” nie są już niczym nowym, ale wciąż technologie nie są dopracowane lub widzimy jedynie prototypy. Rozwiązań jest niewiele, więc każdy kolejny wart jest odnotowania. Lily chce włączyć się do wyścigu w sekcji selfie-dronów, a opis jego możliwości wskazuje, że może sobie z rywalami poradzić. Wystarczy podrzucić go w powietrze a sam zacznie poruszać się w powietrzu – oczywiście głównie za nami, a konkretniej za specjalnym modułem, który musimy ze sobą nosić. Będziemy wtedy punktem odniesienia, do którego dostosowywać się będzie dron.

Lily zamierza znieść bariery, które wprowadzają dzisiejsze drony. Oprócz wspomnianych umiejętności sterowania, trzeba jeszcze wziąć pod uwagę kontrolę obiektywu. Tutaj też powinniśmy zapomnieć o pewnych elementach, co nie oznacza, że jest to idealne rozwiązanie. Dla profesjonalisty liczy się opcja poruszania gimbalem, natomiast amatorowi wystarczy śledzenie osoby i nagrywanie ujęć z pewnej odległości: bardzo często przeróżnych ewolucji sportowych itd. Pstrykanie sobie zdjęcia z powietrza na Fejsa też jest tutaj brano pod uwagę, ale wątpię, by model ten był kupowany wyłącznie do tego celu. Lily można już zamawiać w przedsprzedaży, co oznacza, iż niebawem trafi jako finalny wyrób na rynek. Nie jest to wielki sprzęt. Mieści się w granicach ok. 26 cm obwodu oraz lekko ponad 8 cm wysokości.

Jest to typowy quadcopter o raczej standardowym czasie przeloty. 20 minut osiągamy przy ładowaniu baterii przez dwie godziny. Szkoda, że akumulatorek nie jest wymienny, bo to sprawia, że sesje nagraniowe będą raczej długie. Gadżet jest też wodoszczelny, a certyfikat IP67 pozwoli mu nawet na zanurkowanie do głębokości jednego metra. Bardzo ważnym elementem jest wspomniany wcześniej dysk, który będzie komunikował się z dronem. Można wsadzić go do kieszeni lub założyć na nadgarstek. Pozwala na dostosowanie odległości między urządzeniami w zakresie 1.75 do 30 metrów oraz wysokości między 1.75 a 15 metrów nad głową. Ten naręczny moduł ma też własny mikrofonik, a dźwięk z niego umożliwi potem synchronizację z obrazem z drona.

Jeśli chodzi o kwestie techniczne (a to dosyć istotne informacje), to w środki wmontowano 12-megapiskelowy aparat, potrafiący nagrywać video w jakości 1080p przy 60 klatkach lub 720p w aż 120 fps – slow motion z powietrza to świetna sprawa. Obiektywik ma aż 94-stopniowy kąt widzenia. Nie ma niestety gimbala. Ciekawi mnie stabilizacja obrazu takiej konstrukcji. Autorzy nie zapomnieli o najważniejszym – aplikacji mobilnej na smartfony. Użytkownicy mogą z poziomu smartfona kontrolować aparat, jego ustawienia oraz konfigurować przelot i parametry lotu. Możemy na przykład zdecydować się na przelot przed nami lub rejestrację za nami. Wewnątrz drona jest ok. 4 GB na zapis materiałów, na szczęście ze slotem na kartę micro SD. Zdjęcia i filmiki mogą być też poddawane edycji wewnątrz aplikacji.

Cena? Nie jest tak źle jeśli weźmiemy pod uwagę cenę w przedsprzedaży. Wtedy mamy szansę zakupić drona Lily za połowę ceny, czyli 499 dolarów (macie na to ok. 30 dni). Tysiąc to już pułap przeciętnego drona z gimbalem. Kiedy pokaże się na rynku? W lutym 2016 roku. Model można spokojnie sklasyfikować jako kamerka akcji.

źródło: lily.camera via gizmag.com